Opuszczamy turystyczny Agadir z uczuciem ulgi i jedziemy w głąb lądu. Łapiemy się z Łucją na szukaniu afrykańskich klimatów, ale póki co nie widzimy tu takich. Dolina rzeki Sous to zagłębie rolnicze. Rosną tu pomidory i melony, mandarynki i pomarańcze, i czasem nawet banany, które w Europie zjadamy w zimie – wszystko to, co w supermarkecie ma naklejkę „wyprodukowano w Maroku”.
Na pierwsze noclegi szukamy spłachetków ziemi między polami i sadami. Nie jest łatwo, bo wszystko jest pogrodzone żywopłotami z kolczastych krzewów (pięciocentymetrowe kolce są akurat bardzo afrykańskie) i opuncji. Widać, że amatorów darmowych owoców i warzyw nie brakuje, skoro tak się grodzą. Na pierwszy nocleg po długim szukaniu trudem znajdujemy kawałek ziemi za wodociągiem koło psiej padliny. Drugiej już jest lepiej – stawiamy namioty pomiędzy drzewami mandarynkowymi.
Góry są coraz bliżej. Teren wznosi się niezauważalnie, a przed nami z równiny wyrastają znienacka potężne szczyty Atlasu. Plan był taki, że pojedziemy drogą zupełnie boczną, częściowo bez asfaltu, ale się wystraszyłem, że utkniemy na tym szlaku na trzy dni albo dłużej, więc w końcu jednak pojechaliśmy asfaltem, kierując się na przełęcz Tizi’n’Test. W końcu wjeżdżamy w góry i zaczynamy wspinaczkę. 700, 800, 1000, 1500 mnpm. Zaczynamy szukać miejsca na nocleg, ale nic nie ma. Droga wycięta w skale, na zakrętach jest trochę szersza, ale tam z kolei zwykle leżą kawałki skał i żwiru, które spadły z góry. Rozbijanie namiotów w takim miejscu nie jest najlepszym pomysłem. Ale tym razem nie ma wyjścia. Przytulamy namioty do ściany, po obu stronach zwartego obozowiska ustawiamy sterty kamieni, żeby nie wjechały w nas samochody (kierowcy lubią tu ścinać zakręty) i kładziemy się spać w nadziei, że droga jest mało używana a nocą nikt nie będzie po górach jeździł. Niestety. Jeżdżą.
Przez całą noc przy samych głowach przejeżdżały nam samochody, budząc nas za każdym razem. Za to było zaskakująco ciepło jak na 1600 mnpm. Mimo to obudziliśmy się o świcie mało wyspani. Na szczęście widoki wkrótce nam to wynagrodziły. Podjazd pod Tizi’n’Test od południa to wspinaczka po pionowej ścianie. Droga jest poprowadzona zakosami, ale stosunkowo łagodna, więc podjazd jest jednostajny i ciągły, ale bardzo widokowy. Na każdym zakręcie możemy oglądać drogę, którą podjeżdżaliśmy wcześniej. Przed przełęczą jajecznica za 20 dirhamów (2€), drogo, ale zasluzyliśmy na nią. Chwilę później, już na przełęczy, uznaliśmy, że zasluzyliśmy również na colę za 10d. Normalnie kosztuje 3, ale to miejsce dość turystyczne, co raz to zatrzymują się klimatyzowane samochody z turystami z Europy lub stada motocyklistów. Wstępują do klimatycznego schroniska i kupują kamienie na straganie. Atlas słynie z minerałów, a różne kryształy oraz skamieniałości są popularną pamiątką. Oczywiście nie do wożenia w sakwach, bo ciężkie.
Wieje okropny wicher, toteż po zrobieniu paru fotek wsiadamy na rowery, licząc na dłuuuuugi zjazd. Lucja bierze przyczepę, żebym mógł sobie pośmiać, ale po paruset metrach niespodzianka – nowy podjazd, nawet o parę metrów wyżej od przełęczy. Dopiero tu się zaczyna zjazd.
– Tak będzie aż do Marrakeszu – mówią nam Portugalczycy, których spotykamy na drodze. Rita i Fernando jadą rowerami do Afryki. Potem do Azji, a potem jeszcze pewnie gdzieś. Mówią, że planują podróż na siedem lat. Bardzo im zazdrościmy tej Afryki… Za to nie zazdrościmy podjazdu, który ich czeka. Wybraliśmy dobry kierunek – nudny podjazd i przepiękny zjazd, a oni jadą w przeciwnym kierunku. Przed nami otwierają się coraz to nowe widoki, przepiękne, ukwiecone doliny zwieńczone zaśnieżonymi szczytami.
Niestety wkrótce okazuje się, że z tym zjazdem aż do Marrakeszu to nieprawda. Jedziemy doliną rzeki, po ścianie głębokiego wąwozu i czasem trzeba się solidnie wspinać. Jeden z podjazdów tak nas zaskoczył, że zostaliśmy na nocleg bez jedzenia i wody. Dziewczyny zostały rozstawiać namioty, a my z Łosiem pojechaliśmy stopem do najbliższej wioski. Wracaliśmy spory kawał już na piechotę, bo ruch samochodowy jest na tej drodze niewielki, a na dodatek Marokańczykom nie wolno zabierać autostopowoczów – cudzoziemców. Następnego dnia, przeklinając Portugalczyków, wspinamy się z 900 na 1300 mnpm do Asni, sympatycznego, spokojnego miasteczka , którego krajobraz dominuje ośnieżony szczyt Toubkalu i skąd odchodzi droga do Imlil.
Zdjęcia w tym tekście są autorstwa Łosia (tj. Andrzeja Wasia). Czaplowy telefon powoli dogorywa, a zanim obrobimy fotki z aparatów, zajmie parę ładnych dni po powrocie. Wtedy dodamy parę naszych zdjęć do tego wpisu i utworzymy galerie dotyczące poszczególnych odcinków drogi. A na przyszłość musimy się zastanowić, jak rozwiązać problem techniczny z fotkami.