Toubkal (4167 m n.p.m.)

Wejście na Toubkal było w planie wycieczki od samego początku, ale nie obnosiliśmy się z tym, bo nie wiedzieliśmy, jak nam się będzie jechać, czy zdążymy, czy w ogóle będziemy mieli siłę i ochotę iść w góry. Poza tym trochę się obawialiśmy jęczenia typu „z małym dzieckiem w takie góry, a co jeżeli…?” albo „a choroba wysokościowa…?”, albo coś tam jeszcze… . Ale cały czas liczyliśmy na to, że się uda i kiedy okazało się, że przejazd przez Atlas nam poszedł sprawnie, wiedzieliśmy, że chcemy spróbować wejść na górę.

Na Toubkal można wchodzić z dwóch stron – od południa i północy, przy czym ta druga droga jest chyba popularniejsza. Punktem wyjścia jest miasteczko Imlil, takie marokańskie Zakopane (tylko dużo mniejsze). Jest tam jedna główna droga, przy której są knajpy, sklepy i punkty, w których można wypożyczyć sprzęt konieczny do górskiej wędrówki. Większość pochodzi z odzysku – buty pozostawione kiedyś  przez turystów, niezużyte do końca butle gazowe itp. Stan tego sprzętu jest w większości słaby, ale wystarczy na dwu-, trzydniową wycieczkę. Myśmy również skorzystali z oferty jednego z takich punktów i zaopatrzyli się w porządne buty, kijki („Aż dwa na osobę, po co?” – rzeczywiście, zobaczyliśmy później, że jest tu zwyczaj chodzenia tylko z jednym kijkiem). I do tego raki, które budziły nasz największy entuzjazm, ale i wątpliwości, jako że żadne z nas dotąd z rakami nie chodziło. Cena kompletu to 15-17€, a więc bardzo dużo jak na tutejsze warunki (np hotel w Imlil mamy za 25€ za wszystkich). Wieczorem gotujemy dużą kolację, której resztki zamierzamy następnego dnia zabrać ze sobą w góry. Panowie z hotelu wspaniałomyślnie oferują pozmywanie. Zanim się obejrzeliśmy, nasz prowiant wylądował w panów żołądkach. Była o to mała awantura, ale panowie udostępnili nam nowe warzywa i ugotowaliśmy sobie kolejną porcję od nowa.
Następnego ranka przepakowujemy się, co zajmuje nam znacznie więcej czasu, niż zakładaliśmy (a to niespodzianka!), i koło południa wyruszamy. Świetna pora na wychodzenie w góry! Punkt wyjścia: 1830 mnpm, samo miasteczko jest ok. 100 m niżej.
Pierwszy odcinek to dobrze przygotowana droga gruntowa. Miejscowi, którzy przyjeżdżają na Toubkal na łikend, zostawiają samochody w wiosce Amrou. Dalej trzeba się przebić przez pole kamieni poprzecinane strugami. Stamtąd zaczyna się podejście.

Opracowując trasę przed wyjazdem, myślałem, żeby jechać tędy jeszcze rowerami aż do wioski Sidi Chamarouch, ale teraz widzę, że to niemożliwe. Jedyny pojazd, który sobie może z tą dróżką poradzić, to muł. Wjeżdżają na ich grzbietach dostawy do schroniska, plecaki tych, którym się nie chce ich wnosić na górę, oraz miejscowi. W rezultacie droga jest równo pokryta mulim łajnem, a jego zapach towarzyszy wspinaczce. Po 2,5 godzinie drogi docieramy do Sidi Chamarouch, leżącej w rozwidleniu dwóch dolin. Myśleliśmy, że stąd już niedaleko do schroniska, ale ludzie mówią, że jeszcze trzy godziny. Robi się stromiej i droga jeszcze węższa i bardziej kamienista. Basia, która dotąd szła bardzo dzielnie sama, jest już bardzo zmęczona i od tego miejsca muszę ją nieść, najpierw na barana, a potem, gdy zasnęła, na rękach. Jest to mało wygodne, więc przychodzę do schroniska wykończony. Zdecydowanie nosidełko byłoby wygodniejsze, ale nie zabraliśmy go, bo trzeba by je było przez resztę podróży wozić na rowerze. Próbowaliśmy jeszcze zrobić nosidełko z koca – jak kobiety w Afryce – zrazu zostało przez Basię zaaprobowane, ale jak przyszło co do czego, to Basia odmówiła siedzenia w nim.

Droga jest długa i nużąca. Prowadzi zboczem kamienistej doliny wokół Toubkala. W dole płynie strumień z wodą z pól śnieżnych, które dotąd widzieliśmy z daleka, a teraz zaczynamy spotykać na naszej drodze (od 2800 mnpm).

Docieramy do schroniska krótko przed zmierzchem. Miejsc jest ograniczona ilość, a nie zarezerwowaliśmy zawczasu, więc groził nam nocleg bez namiotu na zewnątrz (jesteśmy na 3200). Na szczęście ktoś zrezygnował i dostaliśmy cztery łóżka i solidną chociaż niesmaczną kolację. Zaraz po zmierzchu nasi współlokatorzy gaszą światło w pokoju, więc, chcąc nie chcąc, my też idziemy spać. Pobudka ma być o piątej, planujemy wyjść o szóstej, tj. o świcie.

Niektórzy wyszli jeszcze wcześniej. Po wstaniu widzimy przez okno rząd świateł latarek ludzi, którzy już trawersują zbocze. „To nie Himalaje” – śmiejemy się z nich. Za parę godzin stwierdzimy, że w tym szaleństwie jest metoda. Plan jest taki, że w pierwszym rzucie pójdą Łucja, Aja i Łoś, ja zostanę z Basią, a gdy oni wrócą, pójdę ja na szczyt i ich dogonię na zejściu ze schroniska. Ale rano Łucja źle się czuje i jednak ja idę. Proponuje mi swoją puchową kurtkę, taką zwijaną do małego woreczka; jest na mnie trochę za ciasna, ale w końcu jednak ją biorę. W sumie w porównaniu z innymi, profesjonalnie ubranymi i wyposażonymi turystami wyglądamy w naszych bluzach i softshellach, jakbyśmy się tu znaleźli przypadkiem. 4000 m to już nie jest zabawa, ale nie mamy poczucia, że jakoś ryzykujemy. Zjadamy solidne śniadanie (także wliczone w cenę noclegu) i wyruszamy.

Pokonujemy strumień, zakładamy raki i wchodzimy na pierwsze pole śniegowe. Jest super! To fantastyczny wynalazek. Idzie się szybko i wygodnie. Ruch na trasie bardzo duży. Kilkaset osób próbuje zdobyć dziś szczyt. Jest niedziela, wiele z nich przyjechało tu na łikend; może w inne dni jest mniej gęsto. Podchodzimy zboczem doliny, widząc cały czas w dole schronisko, a potem atakujemy przełęcz pomiędzy dwoma wierzchołkami Toubkala. Wieje koszmarnie; momentami przygina do ziemi. Szybko pogodziłem się z kurtką Łucji. Zimno i ciężko z tym wiatrem w ryja. Ale przynajmniej problemów z wysokością póki co nie mamy; parę dni jeżdżenia w górach na pewno nas przygotowało do tej wspinaczki i mamy przewagę nad tymi, którzy przyjechali na dwa dni z Marrakeszu. Wiele osób zawraca do schroniska, niektórzy już na początku trasy.

Ok. 700 m podejścia po śniegu zajęło nam trzy godziny. Potem, mniej więcej od wysokości 4000 mnpm, śniegu już nie ma i na sam szczyt podchodzi się po sypkim piargu lub kamieniach. Jeszcze trzy kwadranse i jesteśmy na górze. Oto krótka relacja wideo ze szczytu (uwaga, może się pojawiać informacja, że film jest niedostępny, ale to nieprawda, próbujcie; w razie czego filmik można obejrzeć na naszym profilu na fb; będziemy próbować to naprawić).

 

Opublikowany przez Kot zostaje w domu na 8 maja 2017

Zejście jest szybkie. Słońce już od paru godzin mocno świeci i śnieg jest mokry i dużo bardziej śliski niż wcześniej. Buty przemiękają i jest zwyczajnie nieprzyjemnie. Ale w rakach pokonanie śnieżnego pola nie stanowi problemu. Dwie godziny i jesteśmy na dole.  Wchodzenie w tych warunkach byłoby bardzo trudne. Okazuje się, że mieli rację ci, którzy wyszli jeszcze wcześniej od nas, bo wrócili do schroniska godzinę wcześniej – w suchych butach. Okazuje się też, że pomysł zdobywania szczytu na raty w ciągu jednego dnia też nie miał szans powodzenia. Po południu wejście byłoby bardzo trudne. Łucja będzie musiała zdobyć górę następnym razem.  Mamy dobry powód, żeby tu wrócić.

Z góry Łucja zjeżdża z Basią na mule. Wytrzęsło je straszliwie. To najbardziej niewygodny sposób przemieszczania się po świecie.  W Sidi Chamarouch zapłaciliśmy panu całą umówioną kwotę i podziękowaliśmy za dalszą usługę. Dalej Basię nieśliśmy znów na barana.

W tym tekście zdjęcia także są Łosiowe. Uzupełnimy o własne, o mapy i o jeszcze trochę informacji praktycznych. Serdeczne podziękowania dla Kobego i Herczyna za walkę z tym filmem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *