Nie mogłem już doczekać się tego wspaniałego miasta, które ponoć założyła legendarna Semiramida we własnej osobie. Spodziewałem się niewiarygodnej liczby zabytków ormiańskich (bo było to jedno z ważniejszych miast historycznej Armenii) i innych kultur, które kolejno w tym regionie dominowały. Zaplanowałem sobie nocleg w hotelu. Trudno odżałuję tych 15 lirów (25 – jak się okazało), ale zostanę w mieście, połażę sobie, poszlajam się wieczorem po suku, zwiedzę muzeum i te wszystkie wspaniałości lokalne. Zresztą to połowa drogi – należy mi się przywoity odpoczynek i – a co tam! – gorący prysznic. Przywitał mnie uroczy plastikowy zwierzyniec… Czytaj dalej Van (miasto)
Archiwum kategorii: U stóp Araratu
Van (jezioro)
Góry skończyły się nagle, a ja przeniosłem się do innego świata. Za miasteczkiem Caldiran, w którym popasałem, zjechałem jeszcze kilka czy kilkanaście km suchą doliną i nagle wszystko się zmieniło – tu jest zielono, tu są drzewa! Pastwiska pełne krów (nie owiec) przecinają wartkie strumyki, które spływają do dna doliny i łączą się w rzekę. Woda przedziera się przez takie wulkaniczne skały, jakie widziałem tam, na górze, tworząc wodospady i katarakty. Poniżej wodospadu w wodzie skaczą ryby. Wiechy trzcin pochylają się na wietrze – niestety wiejącym z przodu, ale tym się akurat teraz najmniej przejmuję. Jadę jak urzeczony – to jest miejsce, w którym naprawdę chciałoby się żyć – tam w górach było pięknie, ale zarazem tak strasznie surowo… Czytaj dalej Van (jezioro)
Przez góry
W nocy nie spadła ani kropla, a po wczorajszych chmurach nie pozostał nawet ślad. Niebo błękitne, bez jednego obłoczka. Wygląda na to, że znów jestem w słonecznej Turcji. Ale jakoś super ciepło nie jest. Para leci z ust. Ale jakby nie patrzeć, jestem prawie na 1800 mnpm, więc ma prawo być rześko o siódmej w nocy. Właśnie tak – o siódmej, gdy Wy jeszcze smacznie śpicie (jeśli uwzględnić różnicę czasu), ja już siadam na rower. Słońce wschodzi koło szóstej, daję mu zazwyczaj parę minut, żeby troszkę podgrzało zmarzniętą okolicę i by wysuszyło namiot, który ma zwyczaj pocenia się od środka. Rano jest na tyle zimno, że chodzę w polarze, dopiero wsiadając na rower zakładam – w zależności od potrzeb albo koszulkę, albo bluzę z długim rękawem dla ochrony czy to przed chłodem, czy przed słońcem, jeśli poprzedniego dnia za bardzo mnie spaliło – w zależności od potrzeb. Czytaj dalej Przez góry
Tu, gdzie się skończył Potop
Dzień czwarty – dzień kryzysowy. Każdy, kto był kiedykolwiek na wyprawie rowerowej, wie, że tak już jest. Że po dobrym dniu trzecim musi przyjść Kryzys Czwartego Dnia. Najgorsze jest że przychodzi niespodziewanie, znienacka… Wyglądało na to, że nie będzie tak źle, ale gdy już spakowałem wszystkie swoje zabawki i pogadałem jeszcze chwilę z Muchomorem za pomocą słowniczka z Lonely Planet, zorientowałem się, że nie ma mojej torby borby. Wyjaśniam – torba borba to jest taki wielki pokrowiec, w założeniu przeznaczony na bagażnik samochodowy, który używamy do transportu rowerów samolotem; jeśli jest dobrze zawinięta, nie zajmuje aż tak bardzo dużo miejsca i udaje się zwykle przekonać panów i panie z check-in, że to po prostu zwykły bagaż. Przyznam się, że nawet podejrzewałem przez chwilę mojego przyjaciela Muchomora i jego tatusia imama, że im się moja torba borba spodobała. Ale nie – na pewno nie. Pożegnałem się, cofnąłem się jeszcze kilometr w stronę Igdiru tak, by mieć widok jeszcze kilkaset metrów, ale nie ma – ktoś już sobie wziął. Uświadomiłem sobie, jak to możliwe, że mi wypadła – leżała sobie na bagażniku, a na niej pięciolitrowy baniak z wodą. I ten baniak tak się stopniowo zsuwał i zsuwał – i został, bo był przywiązany, ale torba borba spod spodu się wyśliznęła – a jak tego nie zauważyłem – nie wiem.
Trudno. Ruszam w drogę. Jak zwykle – zaczynam od podjazdu. Podjeżdżam pod zbocze jednej z gór w masywie Araratu. Na razie jest zasnuty chmurami, ale powoli, powoli, wiatr przegania chmury. Znade mnie też przegania i wychodzi gorące słońce – wyjątkowo gorące na tej wysokości (wczoraj zjechałem z 1600 na ok. 1100 mnpm). Więc nie jedzie mi się zbyt dobrze. Na dodatek jestem głodny – kolacja z pomidorów i ogórków z serem została już dawno zapomniana. Na szczęście są ciężarówki. I z 500 metrów podjazdu trzecią część udało mi się podjechać w charakterze pasożyta. Jeden z kierowców, widząc, że chcę się złapać, sam zatrąbił i pokazał, żebym się chwycił. Ludzie tu są niesamowicie mili, naprawdę.
Wiatr przegnał chmury i Ararat pokazał się w pełnej krasie (na zdjęciu nie bardzo to widać, będę musiał nad nim popracować). Jest niesamowity! To wygasły wulkan, który wyrasta z rozległej równiny zupełnie znienacka – nie stanowi części łańcucha górskiego, lecz samodzielny szczyt. Przez to jest tak imponujący – a wznosi się na 5,5 km ponad poziom morza! Nic dziwnego, że przez całą starożytność i dobrą część średniowiecza był uważany za najwyższą górę świata. I dlatego właśnie tu – jak to było? – napaleni ziołami autorzy Biblii – uznali za stosowne osadzić Arkę Noego po potopie. Na XVII wiecznych rycinach nawet tę arkę można zobaczyć.
Wjechałem na przełęcz i spotkałem… moich Olędrów. Kręcili się po okolicy, a teraz jadą do Dogubayazit. Może się tam spotkamy, oni chcą się zatrzymać na kilka dni, bo muszą czekać na paszporty z pakistańskimi wizami (mają po dwa paszporty, dwa przy sobie, dwa lecą z Holandii, spryciarze), a ja mam zły dzień i może sobie odpocznę. Na razie wciskam pedały, by dojechać do miasta – bo już mnie porządnie ściska głód. Ale miasto nie wywarło na mnie dobrego wrażenia. W Dogubayazit dzieciaki jakieś inne. Najpierw przy wjeździe do miasta dwóch gnojków (ci na zdjęciu poniżej, gdybyście ich gdzieś spotkali…) rzuciło we mnie kamieniem. „Hello” – krzyczeli, potem „Photo, photo” – poprosili. Nie chciałem im zrobić tego zdjęcia, bo myślałem, że zaraz będą chcieli pieniędzy. Ale pieniędzy nie chcieli. Pomachałem im, odmachali, a gdy się odwróciłem – bach! Kamień uderzył o metalową barierkę, przy której stałem.
Potem nie było lepiej. Dzieci krzyczą „money!”, pocierają paluszkami w wymownym geście. I tylko patrzą, jak by tu coś zwinąć z roweru. Widać, że to miejsce turystyczne, a białasy przyzwyczaiły biedne dzieciaczki, że im się należy cukiereczek, pieniążek… Wcześniej tego nie było – tam gdzie turyści nie docierają, dzieci są super fajne i grzeczne. Dogubayazit to punkt wyjścia wypraw na Ararat. Poza tym znajduje się tu pałac Icchaka Paszy, o którym jeden z przewodników napisał, że to jeden z najpiękniejszych pałaców Azji. Na wyrost…
Drogowskaz do pałacu mówił o 7 km. Wcześniej oglądałem sobie tę okolicę na zdjęciach satelitarnych. Ale po raz kolejny dałem się nabrać. Na zdjęciach robionych pionowo z góry nie widać głębi. Trzeba się dobrze przyglądać, żeby zorientować się, czy jakieś miejsce jest płaskie, czy może baaardzo górzyste. Tu się nie przyjrzałem… Byłem więc gotów na parokilometrową przejażdżkę, a tymczasem, gdy wyjechałem poza zabudowania pałac pokazał mi się hen, wysoko w górach.
Ale nagle – po prawej camping! A na nim – znajomy samochód. Zostawiłem więc bagaże pod opieką Olędrów i już na lekkim welocypedzie wpakowałem się na górę do pałacu. A i tak zajęło mi to dobrą godzinę. Leży na wysokości 1950 mnpm – myślałem, że uda się dobić do 2000, ale nie, jeszcze nie tym razem…
Pałac – cóż, niebrzydki, ale żeby zaraz nie wiadomo jaki cud świata…? Przede wszystkim ciągle w budowie. Trwają jakieś prace rekontrukcyjne i jest w związku z tym bardzo głośno i nie ma atmosfery do odkrywania zakątków. Zresztą zakątki są zamknięte: „Dla własnego bezpieczeństwa nie wchodź na ter en prac”. Ładnie rzeźbione mury, ładny widok – i tyle. Spodziewałem się czegoś więcej – kafelków, dywanów, złoceń, trochę bardziej w stylu Topkapi…
W mieście wciągnąłem trzeci gyros (w niezwykle uczciwej cenie 2,50 TL), a ponieważ nie da się w żadnej kawiarence korzystać z własnego laptoka, uznałem, że nie będę się męczył z turecką klawiaturą i przenoszeniem fotek na pendrajwie, a raczej puknę do Van najszybciej jak się da – przecież możecie poczekać dzień czy dwa na nowy wpis, nie? Ok. 10 km za miastem, wyjątkowo wcześnie, bo koło 6, w przydrożnej kopalni piasku rozbiłem namiot, starannie wybierając miejsce, by w razie deszczu nie zalało mnie kompletnie.
Burza pod Araratem
Rozbiłem obóz w zupełnie pustej, przyjemnej kotlince. Schowałem się za górą kamieni tak, że nijak nie można mnie było wypatrzeć z drogi. Wieczorem trochę wiało, ale pierwsze krople deszczu uderzające o namiot były sporym zaskoczeniem. Nic tego deszczu nie zapowiadało. Nawet się przestraszyłem trochę, że popłynę, że może ten wicher naruszył odciąg, które nie były przybite szpilkami, bo grunt nadto kamienisty, tylko obciążone dużymi kamieniami. Ale szybko przyszło, szybko poszło, deszcze tylko postraszył… a może to ja szybko zasnąłem?
Rano ołowiane chmury nadal zasnuwały niebo. Przede mną był podjazd, więc w sumie wcale się tym nie zmartwiłem – lepiej jechać w cieniu. Muszę puknąć spory kawałek, żeby nadrobić odelgłości. Wczoraj zrobiłem mało, przedwczoraj więcej w bok niż w przód – a przecież mam tu zrobić 1000 km… No to w drogę. Po podjeździe, który zaliczyłem nad podziw łatwo (kawałek się podciągnąłem na ciężarówce), zaczął się zjazd – piękny zjazd w dolinę rzeki Achurian, tej która stanowi granicę między Turcją i Armenią. 500 metrów w dół! I od razu inny świat. Zielono, ciepło, nie to co tam, w górze, gdzie tylko wicher i wysuszone góry… Co krok stragany z melonami i arbuzami – specjalnością regionu. Kosztują 1 lirę za sztukę, tj 1,75 zeta, grzech nie kupić. A jeśli się dobrze zakręcić, to zyskuje się jeszcze zaproszenie na śniadanie do państwa sprzedających… Ser, ayran, ormiański chleb – lawasz – takie wielkie płaty cienkiego ciasta. Kupiłem jeszcze jednego na drogę, ale kierowcy zatrzymywali samochody i kupowali po 10. Szkoda że nie mam ich jak zabrać, są naprawdę fantastyczne.
Zjechałem do miasteczka Tuzluca, bo przecież na samym melonie się daleko nie zajedzie. Mój organizm domagał się od dwóch dni: MIĘSA! Ale zacząłem od kafejki internetowej – niezbyt długo, bo po godzinie zabrakło prądu i tylko na moję prośbę pan pociągnął jeszcze 5′ na generatorze, żebym mógł skończyć wgrywać fotki. Kafejka dość droga – 2 liry za godzinę (podaję ceny, bo może się te informacje kiedyś przydadzą komuś planującemu wyprawę w te strony, ot choćby Marysi oraz Krzyśkowi z Płockiej et consortes), normalnie kosztuje połowę. Potem gyros – to co u nas nazywa się kebabem – tyle że w zwykłym chlebie – o takim, jak na zdjęciu panowie sprzedają w piekarni. I spacer po mieście. Parę fajnych fotek, dwa zaproszenia na herbatkę, pogawędki na migi i po niemiecku. Fajne, przyjazne dzieciaki. Usłyszałem nawet pytanie zadane w mojej ulubionej formie: „Where are you go”. Naprawdę się wzruszyłem… 🙂
No i Igdir. To już duże miasto. Potrzbeowałem go, bo przecież w Tuzludży wyłączyli prąd, a ja chciałem koniecznie wrzucić parę fotek. Wprawdzie nie są to jakieś elaboraty, ale chciałbym, żeby przynajmniej kilka słów się pojawiało każdego dnia. I parę fotek, bo mój nowy obiektyw się sprawuje fantastycznie, nie ma o czym mówić, jest wart swej ceny. Ale wracamy do Igdiru.
Cóż, tutejsze miasta z pewnością nie grzeszą urodą. Jest takie słowo, które dobrze określa, to co się tu znajduje, ale nie mogę go tu użyć. W sumie ja to lubię, dobrze się w tym czuję, tak wakacyjnie. Ale jeśli ktoś jest przywyczajony do europejskich standardów, to może być w ciężkim szoku: brud, śmieci rzucane wprost na ziemię, domy – każdy inny, ruch – każdy w swoją stronę, parkują, stają, jadą pod prąd, trąbią – trzeba się przyzwyczaić. W tutejszych miastach jest wszystko, co może być człowiekowi potrzebne – w moim przypadku to tylko suk (targ) i cukiernia ze słodyczami, ale gdyby ktoś chciał kupić garnitur od Armaniego, z pewnością nie miałby z tym problemu. Widziałem nawet chłopaczków – w obszarpanych koszulach, ale paski od Armaniego mają.
W Igdirze nieprzyjemna sprawa – gdy wyszedłem z kawiarenki internetowej, moje flagi leżały zerwane z roweru – każda rzucona w inną stronę. Ewidentnie w jakimś nacjonalistycznym odruchu. Trochę mi to zepsuło humor, bo będę teraz musiał zeszyć rozdarcia i przede wszystkim szukać nowych masztów, co w kraju pozbawionym drzew nie jest łatwym zadaniem. Będę musiał znów zajechać do jakiegoś warsztatu stolarskiego, żeby mi stolarz przyciął kawałek deski.
I tak zrobił się wieczór. Czas najwyższy wyjechać z miasta i poszukać miejsca do spania. Deszcz zaczynał kropić i było oczywiste, że nie daruje mi tym razem. Cały dzień przed nim uciekałem, ale teraz mnie dorwie – chmury wiszą nad całą doliną – widocznie jakoś je przyciąga czy zatrzymuje ogromny Ararat, który wznosi się ponad miastem. Oczywiście nie widzę go jeszcze, bo jest dobrze ukryty w gęstym kożuchu, ale wiem, że tam jest – już go kiedyś widziałem – jestem naprawdę niedaleko Echmiadzina i Erewania – jeździliśmy tu rowerami z pięć lat temu.
Uciekam więc przed deszczem… Myślałem o schronieniu się na stacji benzynowej, bo to bodaj jedyna szansa na przyzwoity dach. Do ludzi nie chcę pukać – mieszkają w takich parterowych domkach, ulepionych z gliny – ja je nazywam „hetyckimi”, bo przypuszczam, że Hetyci w takich właśnie domkach mogli mieszkać w tej okolicy 3700 lat temu. Cała rodzina w jednej glinianej izbie – nic tam po mnie. No więc jadę, wyjeżdżam za miasto… coraz dalej, coraz mocniej pada… Minąłem wszystkie stacje beznynowe jeszzcze w mieście (przecież nie będę spał w mieście), na obrzeżach zostawiłem wielki, betonowy meczet (tam są jeszcze dwa miasteczka, na pewno będzie kolejny) i zostałem sam na sam z deszczem i ciemnością. Zjechać z drogi się nie da, bo obok biegnie kanał nawadniający, przez który nie ma mostów ani kładek. Ostatni dom – ostatnia szansa. Jest kładka! Podjeżdżam do ogrodzenia – dom jest betonowy a nie z gliny! Wita mnie brodaty pan imam. Tak, mogę rozstawić namiot w ogrodzie. Jego syn otwiera bramę, pomaga rozstawić namiot, ale w tym momencie zaczęło lać tak, że mój nowy przyjaciel o rzadkim imieniu Zamiast tego zaprowadził mnie na ganek, gdzie rozbiłem obóz. Udało mi się nawet wprosić pod gorący prysznic – co za radość – nie będzie dziś mycia wodą z baniaka 🙂
Miasto 1001 kościołów
Miasto Ani, średniowieczna stolica Armenii znajduje się dziś na terytorium Turcji, chociaż na jej najodleglejszym krańcu, bo otoczonym z trzch stron rzeką, za którą już jest dzisiejsza Armenia. Teren wykopek jest ogromny i pusty. A same ruiny niestety w większości w kiepskim stanie. Miasto nigdy nie miało szczęścia – przez kilkaset lat funkcjonowało i kwitło jako stolica potężnego kraju, ale w XI w. w ciągu kilkudziesięciu lat spustoszyli ją najpierw Biznatyjczycy, potem Seldżucy, a potem jeszcze Gruzini, czy komu tam było po drodze. Odtąd było już tylko gorzej. Do wojennych zawieruch dołożyły się jeszcze trzęsienia ziemi, liczne w tej okolicy, a z czasem także celowe zniszczenia (mnich ormiański, który podłożył ładunki pod ogromny minaret, bo hańbił jego święte miasto). Najstarszą budowlą, której resztki zachowały się w tym mieście jest zoroastriańska świątynia ognia z I wieku. Niestety zostało z niej na tyle mało, że nawet nie udało mi się znaleźć jej ruin. Ale większość zachowanych w tym mieście (lepiej lub gorzej) budowli jest trochę starsza.
Zbliżającego się od strony Karsu witają potężne, wysokie na 20-30 m. mury obronne i wieże. Gdy już pokonamy ich linię (i kasę), znajdziemy się na rozległym stepie porosłym żółtą trawą, z której tu i ówdzie wyrastają ocalałe budowle. Teren jest ogromny. Po przekroczeniu bramy można zobaczyć twierdzę znajdującą się hen, daleko – na tyle daleko, że od początku uznałem, że nawet nie będę próbował się tam dostać.
– Ile czasu potrzebuję na zwiedzanie? – spytałem strażnika, pokazując palce i zegarek. – Godzinę? Dwie?
– Dwie, trzy – pokazał.
I rzeczywiście tyle czasu spędziłem w ruinach, mimo że zamierzałem się sprężyć. Nawet nie dlatego, że takie ciekawe, ale ze względu na rozległość terenu. No i spieszenie się trochę mi nie wyszło. Gdy klasa robotnicza, która próbuje coś rzeźbić przy rekonstrukcji jednego kościoła, zaprosiła mnie na herbatkę, skwapliwie skorzystałem. No i piliśmy czaj, jedliśmy chleb z miodem na prowizorycznym ołtarzu w ormiańskim kościele z X wieku. Po takim śniadaniu uznałem, że chyba jednak przejdę się do twierdzy. Zamek to najstarsza część miasta, w związku z tym zostało z niego jeszcze mniej niż z całej reszty. Stoi jeszcze parę kamiennych ścian, których zadaniem było niegdyś wzmocnienie obronności tego miejsca. Ale tak naprawdę nie były jakoś bardzo potrzebne. Ściany wąwozu rzeki, otaczającego skałę z trzech stron i głębokiego na, lekko licząc, 200 m zapewniały temu miejscu naturalną obronność.
I tak zrobiła się 11. To dość późno na rozpoczynanie etapu dziennego, więc gdy GPS pokazał mi skrót, skwapliwie skorzystałem, wychodząc z założenia, że każdy zaoszczędzony kilometr jest na wagę złota. Miałem tego dnia w planie jeszcze trzy armeńskie zabytki do zobaczenia, „ukryte skarby” – mówił Lonely Planet. Droga była gruntowa, taka wyjeżdżona przez traktory, ale dość przyzwoita, nawet nie bardzo wyboista. Więc się nie wahałem. Pierwsze km nawet ok, ale i tak skończyło się na prowadzeniu welocypedu przez rżysko. Na szczęście niedługie, bo zaraz można było wsiąść i popedałować przez dziewiczy step, kierując się na azymut wskazywany teraz bezczelnie przez GPSa. A najgorsze, że nawet nie miałem na kogo nawrzeszczeć, bo sam sobie tę drogę wybrałem.
Potem była droga żwirowa – i taka miała pozostać właściwie do końca dnia. Wspiąłem się (godzinka w koszmarnym upale) do miejscowości Kozluca, tam przerobione – jeden na oborę, drugi na magazyn siana – stoją jeszcze dwa kościoły. Tam spotkałem po raz pierwszy Kurdów. Na pierwszy rzut oka niczym się od Turków nie różnią, ale są równie przyjaźni i gościnni. Skoro już postanowiłem wybrać czyjeś podwórko jako parking dla roweru, to należy mnie zaprosić przynajmniej na ayran (tutejsze zsiadłe mleko, bardzo popularne, nawet w samolocie je dają).
Zjeżdżając z miasteczka na jakimś cholernym kamieniu dobiło mi tylne kółko i zaczęło powoli schodzić z niego powietrze. Powoli, ale nieubłaganie. Więc co 2 km trzeba było dopompowywać. Żar się lał z nieba, a cienia ani odrobiny, więc nawet mi nie przyszło do głowy zmieniać dętki, jeśli nie musiałem tego robić. Ale robiło się coraz później. Ja przez cały dzień właściwie nic nie jadłem. Nawet nie czułem głodu, taki był upał. Ale jechało mi się słabo. Najpierw zrezygnowałem więc z oglądania ruin kolejnego zamczyska, do którego trzeba było zboczyć 2,5 km (i tyleż z powrotem, razem pięć). A wieczorem, gdy na godzinę przez wieczorną modlitwą dojechałem w końcu do asfaltówki, odpuściłem miejsce zwane 5 kościołów – podobno najbardziej malowniczo położona budowla sakralna w całej Turcji. Zamiast tego udałem się do wyjątkowo rozczarowującego miasteczka Digor i nabyłem ser i chleb.
Chciałbym jeszcze wyjaśnić dwie sprawy. Piszę jak leci – nie mam czasu na dopracowywanie tekstów. I oczywiście zdaję sobei sprawę, że może być to nudne, co piszę. Ale niestety, nawet nie mam z kim się pokłócić, żeby potem tę kłótnię odmalować 🙁 Druga sprawa – fotki. Też ściągam je jak leci i bez żadnego obrobienia, tak jak wyszły z aparatu, wrzucam na bloga. Ostateczna wersja będzie z pewnością bardziej udana.