Miałem napisać coś więcej, ale nie napisałem, bo Baśka wczoraj wieczorem nie chciała zasnąć i w rezultacie ja zasnąłem przed nią. A dziś wstaliśmy przed świtem i już czasu nie było, bo teraz już dawno w drodze. Z ciekawostek – jedziemy we troje, Lucja z Agą zostały w Komie, bo już im się znudziło jeżdżenie i wybrały stary, sprawdzony sposób podróżowania: autostop z rowerem. No dobra, tak naprawdę to Łucja miała jakieś zlecenie do skończenia i została tam, gdzie miała prąd, internet i święty spokój. A Aga została z nią do towarzystwa. Muszę wyjaśnić (bo chyba o tym jeszcze nie pisałem), że tym razem jedziemy w składzie powiększonym o Krisa i Agnieszkę zwaną teraz Ają (przez Basię). No więc jedziemy z Krisem i z Basią, co wzbudza niemałą sensację, bo – tłumaczą nam ludzie po drodze – takie małe dziecko powinno być cały czas z matką. Bez znajomości języka trudno dyskutować. Dotarliśmy teraz do miejscowości Maszkat i zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie w restauracji, w której jest WiFi. Korzystam więc, by napisać dwa słowa, ale już musimy lecieć. Więc jeszcze tylko fotka naszej knajpki.
Dziś nocowaliśmy w Qom. Pierwsze miasto na trasie i pierwszy internet. Nie zdążyliśmy jeszcze nic więcej napisać, więc tylko się meldujemy, że cali, zdrowi i zaraz ruszamy dalej. Jutro wieczorem powinniśmy być w Kashan i tam może uda się wrzucić coś więcej. Paaa!
Po dwóch dniach podróży autobusami i ciężarówkami z nad oceanu dotarliśmy do Victoria Fort, gdzie spotkaliśmy się z Michałem i Pawłem, którzy też mają za sobą dwudniową podróż.
Luis uparł się, ze nas podwiezie kawałek. I tak mamy opóźnienie (przez moją chorobę) i będziemy musieli gdzieś podjechać, więc dlaczego nie tu? Wywiózł nas z 60 km. Dalsza jazda dziś – taka sobie. Gorąco i nie chce nam się, moje koło skrzypi, czekam tylko kiedy się rozleci i będę mógł, z czystym sumieniem, wrócić do RPA i na ostatni miesiąc osiąść na kapuścianej farmie. Psują się koleje rzeczy – mój aparat i kuchenka. Odkryliśmy za to lokalne wino. Zrobiliśmy teś pranie – to pozytywy. Tyle, że rzeczy długo schły i nie damy rady dziś nocować na plaży w Quissico.
Po tygodniu byczenia się, Czaplowe odciski zostały zaleczone więc czas opuścić gościnną farmę Reksa i Daleen. Z nowymi siłami jedzie się dobrze, pomimo licznych górek. Około godziny 14 docieramy do rezerwatu Ohrigstad Dam. Jest pięknie, wyszło słońce i kolory nabrały intensywności. Skuszeni uroczą okolicą, postanawiamy zostać tu na noc i poczekać na obiecane hipopotamy. Tymczasem, cieszymy się towarzystwem małp i guźców, wieczorem zjawia się mnóstwo antylop, a z daleka, udaje nam się dojrzeć pierwszego hipopotama.
Chcemy dziś dotrzeć do plaży w Zaworze i tam nocować. Wtedy jutro pukniemy dziewięć dyszek i dotrzemy do plaży Tofu koło Inhambane. Taki sobie ułożyliśmy plan. Rano robimy szybką rundkę po miasteczku Quissico, naprawdę uroczym. Potem kierujemy się w stronę Inharrime. Jedzie się nieźle, chociaż wiatr znad morza – w którą by się nie obrócić stronę – wieje w mordę. Dziwne, niewytłumaczalne zjawisko. Za 2,5 złotego zakupiliśmy cztery papaje, którymi się raczymy, popijając lokalnym winem w tej samej cenie (za butelkę 1/3 litra). Wczesnym popołudniem docieramy do Inharrime, robimy niewielkie zakupy na targu (w Mozambiku mieszczą się one w ślicznych poportugalskich budyneczkach). Jeszcze 12 km asfaltu, a potem 17 km bocznej drogi na plażę („jest dość piaszczysta, ale spokojnie przejedziecie na rowerach”). W życiu byśmy jej nie przejechali! Piach po piasty! Zatrzymujemy ciężarówkę ze żwirem i docieramy do Zawory na godzinę przed zmierzchem. W sam raz zaczęło padać… Ale wbrew pozorom szczęście nas nie opuściło. Poznajemy białasa, który buduje tu lodge. Jeszcze trwają prace wykończeniowe, ale część pokoi jest gotowa. Dostajemy zaproszenie i skwapliwie korzystamy, bo nocowanie na plaży w deszczu nam się wcale nie uśmiecha.